piątek, 28 lutego 2014

O przełykaniu bakcyla

Bieganie, a dokładniej powolny trucht (podobno żeby schudnąć trzeba wolno truchtać, więc truchtam, chociaż nogi rwą się do przodu) jest najbardziej wyczekanym momentem dnia. Jest odroczoną nagrodą za sprzątanie, niańczenie i wspinanie się na szczyty cierpliwości i wyrozumiałości.
Jest fajne, relaksujące i przyjemne. Wietrzy głowę. Daje mi czas tylko dla siebie. 
Lubię biegać. Bardzo lubię. Ale nie zawsze tak było.
To nie jest jeden z tych bakcyli, które połknęłam, to jest bakcyl, którego pracowicie przełykałam.

Na lekcjach WF szczerze nienawidziłam biega. Była to druga, po rzucie piłką lekarską (która raczej rzucała mną niż odwrotnie) najbardziej znienawidzona aktywność fizyczna. No i przewroty. Gry zespołowe z koszykówką na czele. Brrr... W sumie trudno byłoby wskazać sport, który bym lubiła. Zawsze byłam małym chuchrem, słabeuszem, który za swoje wątpliwe wyczyny  dostawał tróje, zamieniane potem z litości na czwórki, żeby za mocno nie zdewastowały średniej. Na myśl o Wfie dostawałam gęsiej skórki a już bieganie szczególnie przyprawiało mnie o telepanie kolan. Kojarzyło mi się z kolką, mdłościami z wysiłku i wrażeniem poruszania się w gęstej mazi. Duża przykrość a wyniki mizerne.

Czas mijał, WF ku mojej uldze i radości, poszedł w zapomnienie, przymus biegania zniknął z horyzontu a ja zaczęłam stopniowo odkrywać w sobie samorodny zapał do aktywności fizycznej. Poznałam męża, razem jeździliśmy na rowerach na krótkie, a potem coraz dłuższe wycieczki, wreszcie kilkudniowe wyprawy. Pojawiła się  córeczka, nie było jak porowerować tak żeby się zmęczyć i odpocząć. Wtedy zatęskniłam za bieganiem. Za poczuciem wolności, jakie jak przypuszczałam, dawało.
Ale musiałam jeszcze chwilę poczekać, byłam wtedy w ciąży z drugą córeczką. Czekałam, a pragnienie biegu przed siebie rosło w mojej głowie. Rosło, potężniało i ostatecznie 2 tygodnie po porodzie kazało mi mimo mrozu założyć buty i puścić się pędem przed siebie (a potem dla pełnej jasności dostać fatalnej zadyszki, jednak tym razem z uśmiechem na gębie i uczuciem szczęścia w sercu).

Tak się zaczęło i trwa nadal. I co najważniejsze nie jest jak na WFie! Nie ma presji, nie ma traumy. Jest spokój i satysfakcja, że dałam radę. Że znowu dałam radę. Że biegnę coraz dalej i szybciej a znużenie i frustracja zostają za mną. Że wybiegana mam chęć wrócić do tego wszystkiego przed czym przed chwilą chciałam uciekać. Bakcyl został przełknięty i już się tego nie cofnie!

2 komentarze:

  1. Ja lubię sport oglądając go przed TV. Teraz za namową męża zaczęłam biegać (truchtać) i jestem bardzo zadowolona.

    OdpowiedzUsuń
  2. I tym bakcylem zarażasz innych, co jest cudowne :)

    OdpowiedzUsuń